Tym nienormalnym człowiekiem okazał się miły, młody Hiszpan. W czasie podróży dowiedzieliśmy się kilku rzeczy na temat kraju. Teraz nie pamiętam o czym to rozmawialiśmy... na pewno o jedzeniu w Hiszpanii, San Sebastian i paru innych rzeczach, które w tej chwili są tylko mgiełką wspomnień. Dostaliśmy się z nim do Manresy. Wysadził nas na rondzie przed właświwym wjazdem do miasta. Okolica była, nie można zaprzeczyć, bardzo ładna. Delikatne, złociste wzgórza, gdzieniegdzie domki i farmy, a w dali, na horyzoncie, niesamowite szczyty Montserrat. Minusem był bardzo nieznośny upał wczesnego popołudnia. Ponadto kierowcy nie byli skorzy do zatrzymania się, przez co w tym piekielnym miejscu przesiedzieliśmy kawał czasu. Wreszcie zlitował się nad nami pan i podrzucił w miejsce, według niego lepsze do łapania kierowców jadących do Lleidy. Lepsze na pewno nie było. Przedmieścia Manresy, przy stacji benzynowej, kawałek od głównej drogi. Nie było wesoło, kończyła nam się woda, humor trochę podupadł, ale za to upał zmalał. Zaczynałem rozglądać się za bezpiecznym miejscem do rozbicia namiotu. Nie mieliśmy awaryjnego planu, a trudno było coś wygłowić w takim miejscu. Na szczęście zatrzymał się dla nas pewien bardzo specyficzny pan, dzięki któremu podróż znów ruszyła...