W kierunku Vic część trasy przejechaliśmy z młodym chłopakiem w różowej koszulce. Przyznam, że tego etapu nie pamiętam do końca... Chyba najmniej ze wszystkich. Pamiętam, że wysadził nas przed jakimś skrzyżowaniem w małej miejscowości, właściwie wsi. Nie staliśmy tam przesadnie długo. Z tego miejsca zabrał nas pan samochodem ciężarowym. Mówił trochę po angielsku, więc jakoś się z nim dogadaliśmy.
Dowiózł nas do Vic. Nie do samego miasta, ale znów do drogi szybkiego ruchu...
Z tym, że tutaj był już problem. Droga szybkiego ruchu, która była naszym celem, była właściwie taką obwodnicą, która mijała Vic. Biegła na podwyższeniu, a my zatrzymaliśmy się dokładnie pod nią - w tunelu, którym biegła mała, brudna droga przecinająca obwodnicę. Stamtąd na drogę główną prowadził wjazd niemal nieuczęszczany. Wszystko, oczywiście, zbudowane antyautostopowo. Nie było gdzie stanąć, ani nam, ani samochodom. Byłem wtedy trochę zły i zirytowany, ale los się uśmeichnął szybko. Zadziwiająco szybko.
Właśnie na tym wjeździe zatrzymał się samochód, którym przejechaliśmy kawałek drogi pod Manresę. Machnęliśmy na niego właściwie bez entuzjazmu, bo byliśmy przekonani, że tutaj normalny człowiek się nie zatrzyma. A jednak :) Musiał być nienormalny...