Do Figueras zabrał nas akrobata z włoskiego cyrku, który miał występować gościnnie w Roses. Zatrzymał się, bo zobaczył maczugi do żonglowania przy moim plecaku, a poza tym stwierdził, że ludzie nie chcą zabierać autostopowiczów, więc się zlitował.
Szybko zrobiliśmy zakupy i poszliśmy w pobliże twierdzy San fernando, żeby tam przenocować.
Późne popołudnie i wieczór spędziliśmy na murach twierdzy, która okazała się prawdziwym kolosem. Ćwiartkę jej obwodu przeszliśmy w około 45 minut idąc tuż przy murach. Niestety było za późno, żeby wejść do środka, pan ochroniarz nas nie wpuścił. Mimo to ogrom zrobił na nas wrażenie.
Gdy zaczęło się ściemniać wróciliśmy na nasze miejsce w krzakach i już spokojnie poszliśmy spać.
Według mnie te dwa dni (Roses i Figueras poraz drugi) były najprzyjemniejszym okresem podróży. Przez cały czas gnał nas trochę czas, śpieszyliśmy się, a te dwa dni były takie spokojne, pełne luzu, bez stresów... No i w miłym towarzystwie Magdy :) Teraz wiem, że podróżując nie ma sensu się spieszyć.
Rankiem po szybkim śniadaniu postanowiliśmy szybko wydostać się z Figueras, żeby dojechać jak najdalej w jeden dzień.