Do Roses dotarliśmy z pewną głośno śmiejącą się panią.Podwiozła nas pod pole namiotowe, bo postanowiliśmy skorzystać z takiego przybytku. Niestety, ceny tam okazały się dość zaporowe, więc po wizycie w centrum informacyjnym (polecam takie wizyty w każdych miastach, jakie odwiedzacie. Darmowe mapki, czasem dodatkowe bonusy na prawdę się przydają) odszukaliśmy tpołożone na uboczu drugie pole.
Tam ceny były już znacznie mniejsze. Za jedną noc + prysznic do woli zapłaciliśmy około 20 euro, jeśli dobrze pamiętam. Rozbiliśmy się i poszliśmy nad morze.
Roses to mała miejscowość kurortowa, pełna hoteli, pensjonatów i domków wypoczynkowych. Leży w takim miejscu, gdzie Morze Śródziemne graniczy z górami (dokładnie nie wiem, na pewno należącymi do masywu Pirenejów). Zadziwiła nas mała ilość turystów. Plaże nie były zatłoczone nawet gdy było ciepło i grzało słońce.
Zostaliśmy w Roses na jedną noc. Drugiego dnia wyszliśmy jeszcze raz przejść się wzdłóż plaży. Prze te dwa dni pogoda była dziwna. Do godziny, powiedzmy 14, świeciło słońce i była typowo hiszpańska pogoda, potem od strony morza wędrowały chmury burzowe, dzięki czemu temperatura spadała i było naprawdę przyjemnie. Na szczęście deszcz nie sięgał do nas, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się brakiem nieznośnego słońca, miłego wiatru i pustą plażą. W takiej chwili czułem się jak nad polskim morzem.
W Roses jest też hiszpańska Wenecja. Część miasta stoi na wyspach, wokół ciągną się kanały poprzecinane mostami. Nie robi to wcale dużego wrażenia, ale warto wiedzieć, że coś takiego jest.
Popołudniu postanowiliśmy przerwać błogie lenistwo i dostać się z powrotem do Figueras, spędzić noc w starym miejscu i ruszyć w stronę Vitorii.