Lot, na szczęście był spokojny i bez problemów dotarliśmy do Girony. Widoki zachwyciły mnie tak jak za pierwszym razem, gdy leciałem samolotem, choć brakowało mi trochę nocnego przelotu nad dużymi miastami.
Gdy tylko wyszliśmy z samolotu uderzyła mnie fala gorąca. Dwa lata wcześniej lądowałem na Majorce i wtedy poczułem to pierwszy raz, choć nie w takim stopniu. Myślę, że to przez to, że we Wrocławiu było zimno, wiało.. A w Gironie po prostu upał. Choć była godzina, 18 czułem się, jakby to było południe. Jestem raczej zimnolubny i powoli (albo raczej szybko) przestałem lubić Hiszpanię za mordercze temperatury. Niesłusznie, jak się okazało później.
Do samego miasta dojechaliśmy autokarem za małe pieniądze, bo bałem się, że stopem nie dotrzemy tam przed nocą.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, postanowiliśmy (jeszcze w czwórkę) popytać ludzi w domach, czy możemy rozbić na ich podwórku namiot. Po kilku odmowach (w tym w jakimś domu spokojnej starości prowadzonym przez księży) udało nam się znaleźć miejsce obok domków letniskowych (dogadywaliśmy się z ludźmi mieszanką angielskiego, polskiego, niemieckiego i hiszpańskiego, z czego ten ostatni był nam zupełnie obcy i używaliśmy tylko zwrotów z rozmówek). Był to teren niczyi, ale pan z domku wielce pozwolił nam tam rozbić namiot. Ba, jego sąsiad (oboje z żonami, stare małżeństwa :P ) dał nam skorzystać z prysznica, co było bardzo miłym gestem. Muszę zaznaczyć, że ich domki letniskowe wyglądają i są wyposażone, jakby były po prostu zwykłymi małymi domkami mieszkaniowymi. Kuchnie, pokoje, łazienki, klimatyzacja, kablówka, wszystko! Ubogo za to wyglądały ich "ogródki". Sama wyschnięta ziemia, jakieś palmy, agawy, kaktusy... Zero trawnika. ZERO!.
Rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać. Cały dzień, od lądowania, strasznie mnie bolały uszy. Co dziwne gdy latałem wcześniej, nie miałem takich problemów. Tym razem chyba skumulowało mnie i ból nie ustąpił do poranka.
Tym bardziej chciałem odpocząć w nocy. Jednak niefortunnie okazało się, że rozbiliśmy się w pobliżu gospodarstwa z kózkami, kotkami, kurkami, kaczuszkami i pieskami. Jeden z tych piesków napastował nas przez część nocy, uparcie szczekając na namioty. Stał i szczekał. Stał i szczekał. Żałowałem, że psy nie są w Hiszpanii zwierzyną łowną...
Rano, po śniadaniu pożegnaliśmy Anne i Joannę, które zabrały plecaki i poszły w stronę miasta (muszę zaznaczyć, że nocowaliśmy na obrzeżach miasta na jakimś wzgórzu, skąd był ładny widok na Gironę). My postanowiliśmy wykorzystać jeszcze pana od prysznica i zostawiliśmy u niego plecaki na parę godzin, żeby spokojnie zwiedzić miasto.
Girona nie jest duża, za to całkiem ładna. Do gustu przypadło mi stare miasto z ciasnymi uliczkami i kilkoma ciekawymi kościołami/katedrami. Miasto nie jest płaskie, jest raczej zbudowane, przynajmniej w tej starszej części, na wzniesieniach, a oparte o wyższe górki. Nie lubię płaskości, dlatego bardzo przyjemnie spacerowało nam się krętymi drogami, pomiędzy klimatycznymi budynkami.
Szok przeżyłem w czasie sjesty. Może nie powinienem, bo dobrze wiedziałem czym jest sjesta... ale zawsze kojarzyłem ją sobie z filmami, książkami, gazetami. Zawsze było to dla mnie egzotyczne zjawisko, nie dotyczące mnie.
Okazało się że sjesta istnieje (!) i wygląda to dokładnie tak jak w filmach: ludzie na dwie godziny zamykają sklepy, markety, restauracje, domy... Na ulicach robi się pusto, zostaje tylko kilka kawiarenek i zdziwieni turyści. Szczyt zdziwienia przeżyłem, gdy siedzieliśmy z Magdą w malutkim skwerku przy chodniku. Pani zamknęła swój sklepik, przyszła na skwerek, ale jako, że ławka była zajęta, to położyła się na chodniku zdrzemnąć się :) Ciekawy widok.
Popołudniu wróciliśmy po plecaki, by ruszyć w dalszą podróż. Mieliśmy nadal parę dni w zapasie (EJC zaczynało się 4 lipca). Zrezygnowaliśmy z wycieczki do Barcelony. Dla mnie to był plus, bo nie uśmiecha mi się wbijanie do dużego miasta, poza tym nie przepadam za takimi kolosami. Dla Magdy był to większy plus z tego względu, że postanowiliśmy ruszyć do Figueras, miasta Salvadora Dalego, jednego z ulubionych artystów M.
Okazji nie łapaliśmy długo, kilkanaście minut i to prosto do celu...