Kierowca TIRa niestety nie mówił po angielsku. Tylko hiszpański, ewentualnie włoski. Był to raczej miły pan między 30 a 40 rokiem życia. Szkoda, że nie mogliśmy umilić mu czasu rozmową, sam nie mógł do nas za bardzo mówić. Najważniejsze, że na migi i pismem rysunkowym wytłumaczyliśmy mu, że chcemy dostać się pod Saragossę na drogę, która zaprowadzi nas prosto do Vitorii. Podróż biegła raczej w ciszy, staraliśmy się z Magdą trochę rozmawiać, żeby zabić monotonię dla kierowcy. Poza tym za szybą oglądaliśmy niesamowite widoki. Niby nic... wszędzie wokoło skaliste pustkowia, ale miały w sobie jakiś dziwny urok. Raz były to dziwne formacje skalne pośród pól, w innym miejscu wzgórza ze złotymi polami i małymi domkami gdzieniegdzie, wyrobiska... Niedaleko Saragossy po prawej stronie drogi rozpościerała się wielka pusta równina, a za nią skaliste góry. Krajobraz jak z pól Pellenoru z Władcy Pierścieni z tym, że bardziej dziki i surowy. Efekt potęgowało zachodzące już słońce Chyba jedno z najbardziej tajemniczych miejsc jakie widziałem podczas tej wyprawy, szkoda, że mogłem go oglądać z pędzącej ciężarówki.
A ogólnie ciekawostką było to, że jechaliśmy drogą tuż obok autostrady. kierowca, jak i wielu innych, zrezygnował z opłat za przejazd i skorzystał z bocznej, mniejszej drogi.
Pod Saragossę dotarliśmy już po zmroku. Zgubiliśmy się trochę w masie węzłów i obwodnic, skrzyżowań autostrad itp. ale w ostateczności kierowca wysadził nas na stacji benzynowej twierdząc, że ta droga zaprowadzi nas do Vitorii.
Znaleźliśmy więc miejsce na nocleg w krzakach pod autostradą, gdzie przeczekaliśmy noc. Magda twierdzi,że to była najgorsza noc ze wszystkich. Ja, prawdę mówiąc, spałem całkiem nieźle.
Wstaliśmy chyba wraz ze wschodem słońca. Było zimno, gdy składaliśmy namiot. Dotarliśmy na wyjazd ze stacji benzynowej i tam zaczęliśmy łapać stopa. Temperatura rosła wraz z wysokością słońca na niebie i wkrótce było nieznośnie gorąco. Przez bodajże 3 godziny nie złapaliśmy nic. Miejsce było bardzo kiepskie, droga nie prowadziła bezpośrednio do Vitorii, a kierowcy pokazywali nam, że jadą raczej na Saragossę. Zrezygnowaliśmy. Było zbyt gorąco, a szanse na złapanie czegoś niewielkie. Udaliśmy się więc na najbliższy przystanek autobusowy i pojechaliśmy do Saragossy, by tam wsiąść w pociąg i dojechać do Vitorii. Byliśmy zmęczeni, dniem wczorajszym jak i łapaniem stopa w tym ukropie. Podejmując decyzję o rezygnacji ze stopa odetchnęliśmy z ulgą. Będzie można odpocząć chwilę!
Do Saragossy dojechaliśmy szybko. Pewna pani powiedziała nam gdzie wysiąść, żeby mieć blisko do stacji kolejowej.
Okazało się, że to olbrzymi budynek. Naprawdę olbrzymi. Wielki, biały kloc, do którego wjeżdżają pociągi, by tam mieć postój. Spodziewaliśmy się zatem tłumów w środku i sie rozczarowaliśmy. Jak na tak potężny budynek ludzi było naprawdę bardzo malutko. Tym bardziej można było poczuć się przytłoczonym przestronnym, pustym i dość surowym wnętrzem stacji.
Kupiliśmy bilety (nie wiem, czy to był autobus, czy pociąg), lecz musieliśmy poczekać kilka godzin na odjazd. Wyszliśmy zatem "na miasto" po obiad. Zjedliśmy go na skwerku, w cieniu gotując zupkę, czy co my tam jedliśmy. Nie udaliśmy się do centrum, ani do "starego miasta", bo na to nie mieliśmy czasu. Poza tym było naprawdę bardzo, bardzo gorąco.
W końcu, po relaksującym odpoczynku w cieniu drzew podreptaliśmy na dworzec, skąd udaliśmy się prosto do Vitorii na Europejską Konwencję Żonglerską.